Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   167   —

Posuwając się dalej, wszedł w park, zwany u nas dawniej „angielskim“ w przeciwieństwie do „francuskiego“, właściwiej zaś: naturalnym w przeciwieństwie do geometrycznego. W tym rodzaju sztuka ogrodnicza ma najlepsze pole do popisów, tworząc żywy krajobraz, dobierając kombinacje barw, współzawodnicząc z malarstwem twórczem.
Staw parku Wilsona, okolony pożółkłą już zielonością, nabierał pod pochyłemi promieniami zachodniego światła symbolicznego wyglądu. Niby wielkie oko tej ziemi badało Jana bacznem spojrzeniem: Coś zacz? Czy przyszedłeś żyć i pracować u nas? Czy jesteśmy ci tylko stacją w twej pogoni za wygodą i rozkoszą? Jeżeli z ciebie wiatropęd i obywatel świata — żegnaj! Jeżeliś druh szczery nasz i polskiej pracy — powracaj!
Zmierzch zapadł i w parku zaczynało być chłodno. Skumin powracał powoli do Bazaru.
Zapaliły się na dachach reklamy świetlne, a nad bramami nazwy kinematografów. Okna tramwajów zlewały się w ruchome wstęgi światła. Zabłysły latarnie uliczne i wystawy sklepowe. Wesołe światła zapraszały do zakupów i zabaw wieczornych.
Chociaż Skumin bardzo mało tu kupował, a do tłumnych rozrywek gminnych wcale nie miał pociągu, pomyślał żałośnie, że od jutra nie będzie się tu już bawił. Wstąpił do księgarni i kupił zbiorek fotografij Poznania, jak sentymentalny turysta. Do zbiorku pamiątek brakowała jedna kapitalna — portret Dosi. Ale czuł, że go dzisiaj nie dostanie i że nie pora właściwa