Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   136   —

wić, Robert pochylił się do niego i szepnął w ucho — i to zbyt głośno:
— Pilnuj się, przynajmniej. Ambroży jest naiwny, wierzy w każdą cnotę, póki się nie sparzy. Ale bywa i wściekle zazdrosny. Pamiętam go z czasów uniwersyteckich.
— Zmiłuj się — odszepnął Skumin — odłóżmy tę rozmowę do jutra.
Pohamował się jednak szalony Robert i do końca wieczerzy bajał o czem innem, coraz niewyraźniej, gdyż pił mocno.
Gdy wstano od stołu, towarzystwo rozsypało się na małe grupki. Były to narady nad zakończeniem miłego wieczoru. Wielka ilość panów wybierała się do przyległych sal gry na bridge’a. Przedewszystkiem musiał mieć swą partję pan marszałek senatu.
Tolibowski pozostał przy Skuminie i Skumin nie chciał go opuścić z dwóch powodów: był to przecież ojciec Dosi, a przytem trzeba go było pilnować, aby po pijanemu nie ogłosił publicznie swych morałów. Dotrzymywał mu zatem Jan kompanji, ale z wielkim trudem udawał wesołość i beztroskę. Do tych dwóch sterczących na sali bez widocznego postanowienia przystąpił Franio Gozdzki, wszystkim znany kawaler maltański, zdobywca tańszych serc niewieścich, gładki i biegły kompan do uciech lekkomyślnych.
— Widzę, że Robercio jest dziś w sztosie. Cóż poczniemy z resztą wieczoru? Będziesz grał w karty?
— Uchowaj Boże! Cóżto za gra w tym lokalu? Bridge? — łamigłówka utrapiona i wystawianie się na