Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 30 —

sobie mocno to rozmyślił i zsumował: każdy, chłop czy pan, ma swoję sprawę przy skórze, a inną większą mają wszyscy razem. Tę my i z panami mamy pospólną.
— Toście mądrze powiedzieli — przytwierdził pochlebca Fudała.
Ale Bembenista przypomniał sobie o swoim rozumie, w miastach i na bandosach wyszkolonym, z którego był dumny, i bez względu na powagę gospodarza zawołał:
— Ja tam do panów, ani do księży nijakiej potrzeby nie mam! Chcą nas napowrót w niewolę brać, a mądrale z naszych jeszcze im ta pomagają!
Zerwał się na nogi Rykoń, stuknął drzewcem o darń, aż kosa zadzwoniła, i z warg zaciętych sypnął słowem, jak grad ostrem:
— Stul pysk, kiedy nie rozumiesz, co ci w uszy kładą i, jak kto w cię dmuchnie, tak brzęczysz, kiej ta trąba!
Spojrzał Bembenista od ziemi na Rykonia, który mocny był i żylasty, jak koń, a rzadko się gniewał.
— Ja przecie nie do was, gospodarzy...
— I lepiej, że nie do mnie. — — No, wstawajta! Tu dziś nie rada, jeno robota, żniwo.
Stanął na swym wysieczonym szlaku, poczekał niedługo na parobków, a gdy każdy doszedł do swojego, zaświstała znowu rytmicznie kośba.
Olczakówna, o której w ferworze rozmowy zapomniano, siedziała cicho, przyglądając się Rykoniowi, jak czytał, jak gadał, jak robił kosą. We wszystkiem chłop naczelny! Tylko dziwnie na jej w dzięki nieczuły. — — Toć wiedziała przecie, w dwu-