Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 25 —

— Podwieźli mnie do chaty Gładocha, a stamtąd już do was niedaleko i szłam ostrożnie.
— Patrzajcie, jaka alagantka! — — a zapaska to chyba u nas tkana?
— Nie, matko, w Sławoszewie, mojej własnej roboty.
Pawłowa ujęła w doświadczone palce wełnę Pasiastego fartucha, pomacała, pogładziła i nie znajdując nic do zarzucenia tkaninie, pokiwała poważnie głową.
— No, wejdź se do izby dla odpoczynku. Ja tylko te krupy kurom rzucę.
Magda wchodziła tu po raz pierwszy. Rykoniów znała z kościoła, Jana widywała nierzadko u dziedzica w Sławoszewie, ale w chacie ich nie była. Ogarnął ją półmrok tem gęstszy, że przez godzinę miała w oczach jaskrawy blask słońca. Cisza, ład i zapach zielny przejęły ją uszanowaniem niby religijnem; spotkawszy oczyma złoty obraz Częstochowski, mimowolnie pochyliła głowę i przeżegnała się. Dużo chat widziała w życiu, pochodziła z chaty, ale to wnętrze wydało jej się najdostojniejszem, choć zimnem. Trudnoby się tu rozśmiać, albo zaśpiewać, jak w garderobie w Sławoszewie, pełnej gwaru, gałganków, wstążek i zapachu prasowanej bielizny. Tutaj chyba tylko pracować i modlić się... Dopiero łóżko bogato zasłane, z pewną zalotnością, przypuszczalnie łóżko gospodarza, wywołało uśmiech na usta Magdy:
— Także ci chłop dziwny...
Powróciła do izby Pawłowa i zaczęła się znowu certacja o doręczeniu listu.
— Pozwólcie mi, matko, iść tam, gdzie koszą