Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 303 —

zbyt boleśnie. Stara Pawłowa troszczyła się przedewszystkiem o zdrowie syna:
— Mówiłam odrazu: nic, tylko otuliłbyś się ciepło i do doktora, do Łowicza, pojechał. Pamiętasz, Jasieńku, jaką ci to maść cudowną dał tamtego roku na stłuczenie?
— Cobym nie miał pamiętać? dobra była.
— Na taką szarugę, jak wczoraj tobyś nie mógł jechać; ano dzisiaj od rana trochę ustało, może da Pan Jezus już uspokojenie? — —
Rykoń pokręcił głową, spoglądając przez okno:
— Chmurzyska jeszcze paskudne i wiatr ten sam; znowu padać będzie — —
— Dalibyście już pokój, Janie, z tem krakaniem na nieszczęście, mruknął Workowski.
Ja kraczę?! — zawołał Jan niecierpliwie, jakby go nosiła gorączka. — To wy po wsi łazicie i na pola pozieracie, kiej te wrony! Ja wiem, że złe minie, uskubnie nas krzynkę, ale nie zmoże. Nie zginiemy.
— Toć wiadomo, że śnieg bez całą wiosnę padał nie będzie — rzekł Selwestrowicz — ale jakże dom budować będziecie przeciw zakazowi pana naczelnika?
— A będę! — rzekł Rykoń uparcie.
— Składkę skąd tu dawać, kiej wszystko przepada? — dodał Workowski, powodząc tragicznie ręką przez oba okna, za któremi zalegało śnieżne spustoszenie.
— Nie dacie? to się bez was obejdę! — rzekł Jan gwałtownie.