Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 300 —

nie bez cienia dobrodusznej ironji. — Lampeczkę gohy, panie Jerzy? na zagrzanie gospodarza?...
— Herbata lepiej to uskuteczni — —
— To, to, to — herbata! Niech cię nie znam, panie Jerzy! Chyba z rumem?
— Jak tam każecie.
Godziemba zwrócił się do Czemskiego:
— A my, panie Stefanie, będziemy zaraz mieli robotę w Niespusze. Telegrafowałem do Wintera; jutro przyjedzie.
— Bardzo dobrze — odrzekł Czemski.
— Jaka tam po śniegu robota! — wmieszał się Broniecki. — Dostaniecie tylko kataru, albo gorszego licha i położycie do łóżek trzech mężów ojczyźnie potrzebnych — o! — A szkołę i tak już djabli wzięli —
— Urwali, ale nie wzięli — poprawił Godziemba — z reszty się znowu złoży. Cała nasza sztuka, panie Józefie, to budować z resztek, które mamy jeszcze w ręku,
— Pięknie — — tymczasem proszą nas do stołu.
W jadalni zaraz wyładowano wszystko, co kto wiedział o sprawach krajowych i miejscowych, samych klęskach.
Cóz na to powiadasz, panie Jerzy? — zapytał Broniecki.
— Ha! uczą nas niecierpliwości... A my ich nauczmy, że nas złapać niepodobna. W pojedynkęby nas zmogli, bo siła osobnika jest ograniczona, ale przeciw gromadzie jednomyślnej nie poradzą. Trzeba być w gromadzie, panie Józefie — — i panie Stefanie.