Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 266 —

kwitła niezmierną, rzewną bielą, ułożoną w bukiety kuliste, lub w snopy związanych tysów. Kwitły tak bogato, że budziły żałość nad miljonami kielichów, które uschną i opadną daremnie, a najchciwszy ogrodnik nie mógł żądać, aby ćwierć tego weselnego wybuchu wydała owoce — połamałyby gałęzie. Manieczka muskała leciuchno twarzą chłodne kwiaty, jakby chcąc przyrównać do nich swoją urodę dziewczęcą, a twarz jej rozpalona przeczuciem pocałunków, plamiła dojrzeła czerwienią białość drzew niewinną. Zaszedłszy głęboko między kwitnącą gęstwę, zwierzyła się głośno kochanym kwiatom:
— Tędy on przyjdzie — tutaj go zaprowadzę.
Ale mając w pogardzie romansowość, zaraz się poprawiła:
— Pewno właśnie gdzieindziej! Trzeba obejrzeć grzędy między drzewami, co i gdzie zasiał ogrodnik, jak się udało. Skierowała Mańka oczy na dół, oglądając troskliwie flance sałaty, każdy w zwilżonym dołeczku, leżące na ziemi, niby obumarłe. Ale na sąsiedniej grzędzie flance, widać wcześniejsze, już się rozparły w swych dołkach gospodarnie, zdrowo zieleniejąc. — Tu znowu wyzierały z szarej roli białe, blado zielone i różowe kiełki, albo jak misterna pleśń, wschodziły różne warzywa, w których Manieczka rózpoznawała marchew, pietruszkę, koper, majeranek... A groszek cukrowy rodził się bliźniaczemi parami okrągłych listków. Najśmielej rozkrzewiła się wczesna rzodkiew gruntowa w szaro-zielone krzaczki. Pociągnęła Mańka za jeden, którego korzonek okazał się jeszcze bardzo wątłym, ale go Mańka otar-