Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 256 —

— Ii, na wszystkobym się zdała! — palnęła dziewczyna nieopatrznie.
— Jak komu czego potrzeba — dodał Rykoń.
Znowu Magda poczuła boleśnie odporność Rykonia, znowu spokorniała:
— Nie zabronicie mi do was przychodzić?
— Matki się dopraszajcie. Jeżeli pozwolą, i ja bronił nie będę.
Tyle tylko uzyskawszy, Olczakówna nie czuła się jednak nieszczęśliwą. Miała nadzieję, że ujmie tych twardych ludzi swą pracowitością, samozaparciem, wreszcie osobą swoją, tak przecie chwaloną przez innych! — I blisko będzie Jasieńka, napatrzy mu się przynajmniej — —
Przypatruje mu się i teraz: taki chłop piękny, nie chłystek karczemny od wywijasów — mądry — i grzeczny nawet — innyby jej nagadał głupstw wedle tegoż, że jej chce, albo że nie chce; ten gada słowami tak miłemi, jako muzyka, ale czego chce? — doprawdy zgadnąć trudno — —
Chyba że, wędrując po świecie, pokochał inną i tai się z miłowaniem swojem? — — To przypuszczenie tak przejęło Magdusię, że oczy jej zaszły łzami, i spostrzegł to Rykoń, gdy spojrzał na nią po długiem milczeniu.
— No, co wam to, Magdusia? — zawołał innym zupełnie głosem, rzewnie.
Roztkliwiona dziewczyna zaczynała płakać na dobre, twarz zakrywając dłońmi.
— Nie płaczcie przecie, bo ludzie pomyślą, że Bóg wie, co jest między nami, — odezwał się znów Jan po sensacku — powiedzcie — może się da poradzić.