Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 211 —

Projekt, podyktowany ze szczegółami przez córkę, zaakceptował ojciec, jak zwykle. Więc o 8 ej rano śmigały sanki całym kłusem kasztanów, bo Wójcik wiedział, że panienka lubi jazdę „kawalerską”, Droga szła przez Mielno.
— Patrz, Magdusiu: te chaty błękitniejsze od nieba!
— A jużci — odpowiedziała Magda, z owiniętej krągłej głowy celując ciemnemi oczyma w daleki punkt wsi, gdzie stała osada Jana Rykonia.
A jasne spojrzenie Manieczki z pod barankowej czarnej czapki biegło z zadowoleniem po szeregu chat, „bielonych na niebiesko“, znaczących ton najtęższy w słonecznym krajobrazie, pod kryształową szybą mrozu. Sanki wjeżdżały w ogromną klamrę wsi rozkosznej, błękitniejącej przy ziemi, odrodzonej szaremi strzechami od wyblakłego lazuru nieba, przesłoniętej symetrycznemi słupami topoli przydrożnych, które oblepiała lekka okiść sinawego szronu. Ponad to wszystko wschodziły na niebo dymy jasne, opalowe, mieszając się z chmurkami poziomemi, jakby wszystkie wełnv, włóczące się po niebie, miały swe źródło w ogniskach gospodarnego Mielna.
Nie czuło się zbytniego zimna w powietrzu spokojnym, które zacinało jednak mrozem przy szybkiej jeździe, bo woźnica zupełnie osiwiał na sumiastych wąsach, a twarze dwojga dziewcząt mocno płonęły. Ale słońce głaskało przyjemnie, od wilczury w spodzie sanek szło dobroczynne ciepło i grzały z wewnątrz młode serca.
Mijali już pierwsze chaty, wystrojone, jak tam która mogła, to barwną rzeźbą na drzwiach i okien-