Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 201 —

pił jednak o szczerości Tomasza Czemskiego, tylko mu się w perorze nie wszystko jednakowo podobało.
— Mówisz, panie Tomaszu, jak z nut. Czy i piórkiem czasem tak...?
Domawiał, udając złączonemi palcami prawej ręki drobne pisanie po powietrzu.
— Nie zapieram się. Ale mało co drukowałem i nie z tej kategorji — — Może tam kiedyś po mnie? — — Teraz mnie uniosła nasza zwykła dyskusja ze Stefanem. Bo syn mój należy poniekąd do tych egzotycznych ludowców, którym się przyśniło, że Polska od nich może się zacząć nanowo.
— Tak, tak — odrzekł Broniecki — złotemi usty szczebioczesz, panie Tomaszu. Stefana wydobędziemy najprzód z ciupy — to się da zrobić — Potem go stasujemy mocno do chomąta społecznego — o! Ojcu nie wierzy się zwykle — przez ambicję należenia do młodych, do nowych. — Ale my, sąsiedzi, coś tego... mamy mnótwo przynęt dla Stefeczka.
— Niezmiernie panu wdzięczny jestem, panie... Józefie.
— Jam także bardzo rad, że poznałem tak miłego współobywatela, uczonego, działacza, no — I znowu brata szlachcica.
— Wszystko to pan łaskawie przesadza. A już co do szlachectwa nie poczuwam się...
— Jakżeż?! skoro dziad pański był porucznikiem i „urodzonym“ —? — wskazał Broniecki dokumenty, wiszące na ścianie.
— Tak... cenię te pamiątki dla siebie. To moje relikwie familijne. Ale ze szlachectwa nie legi-