Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 163 —

— Mamuś! jak ty się wyrażasz? — — mówię, że masz w nim bardzo życzliwego człowieka i młodego — — mógłby ci objaśnić, jaka młodzież tam się zbiera i czy to pannie Bronieckiej wypada.
— Dużo on tam wie! Wie tylko, co robią hrabiowie i że nic nie robią.
— Cóż tam znowu, moje dziecko? — zawołała żywo pani Obichowska — w główce ci się przewróciło? Mamy przecie, Bronieccy, dużo krewnych hrabiów, są jednej z nami krwi — gorsi nie jesteśmy, w żadnym razie od jakichś panów... Czemskich.
Manieczka, ugodzona w punkt wrażliwy serca i sumienia, spojrzała na ciotkę nieprzyjaźnie. I z nadąsaniem odparła:
— Ja jestem z ludu...
— Co takiego?!... Aha, romumiem: to są idee tego pana, któregoś do mnie wprowadziła. On cię też namówił na ten odczyt?
— Może być — odrzekła krnąbrnie Mańka.
— Ale u mnie dziać się to nie może, Manieczko; — odrzekła sucho pani Obichowska — poczekamy na zdanie twego ojca.
Po odejściu ciotki Manieczka obrachowała swe sumienie, mocno jednak obciążone. Jeszcze samo wprowadzenie do ciotki Czemskiego było stosunkowo niewinną intrygą. Panna Broniecka spotkała go na ulicy, idąc z Magdusią do bliskiego sklepu, zaczepiła go i w krótkiej, lecz celowej rozmowie ułożyli się z sobą, że Stefan w najbliższy czwartek zjawi się u pani Obichowskiej z jakiemiś wiadomościami ze wsi, jako sąsiad Sławoszewa. Był to już poniekąd spisek. Czemski przyszedł w ów czwar-