Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 123 —

— Ciekawym — — dajże mi to do przeczytania; musiałeś zachować?
— Wydrukowałem 30,000 egzemplarzy, ale tak je rozchwytano, że mi został jeden tylko egzemplarz — pokażę ci. — Rozdawałem u siebie, rozdawałem i w mieście; przez kilka dni chodziłem, wypchany tą bibułą. Kiedyś, będąc w mieście u naczelnika, miałem w paltocie parę tysięcy tych kartek i paltot zostawiłem w przedpokoju. Jakiś strażnik, idjota, zwietrzył pismo nosem, zwłaszcza, że musiało tam zerkać do niego z kieszeni mego paltota, — cap za proklamy i niesie do naczelnika — — Nie wypadało mi wypierać się, a tem bardziej stchórzyć. Więc po olej do głowy, zawsze w pogotowiu. — „To jest w duchu czasu” — tłomaczę naczelnikowi. A to było pod koniec lata 1905 — w głowach Babilon, jak pamiętacie... „Nu, w duchu, czy nie w duchu, ja muszę o tem raport dać”. Szkoda czasu, panie naczelniku! Plotę mu tam różne koszałki-opałki, pomijając proklamacje, które schował do kieszeni. Skończyło się na tem, żem go zaprosił na obiad do Kugla, jak mam zwyczaj, gdy w mieście żadnej przyzwoitej fizjogęby nie spotkam. O! widzicie, jak się może przydać taka komitywa!
— Jeszcze nie widzimy. Cóż dalej?
— Siedzę więc z nim u Kugla na werendzie, wychodzącej na rynek. — Wódka jedna i dziesiąta, a po obiedzie kazałem podać osobliwego Węgra z przydomkiem „brzoskwinka”. Kugel chowa go tylko dla mnie. Biskupie wino, powiadam wam! I kładę chłopu w uszy bajeczne opowieści, jako że ja wkrótce będę tu prefektem z wyborów, a on