Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
CZAROWIC

— Wahasz się?

DAN

— Drży we mnie serce i drżą wnętrzności. To nietylko próba, to już strzał.

CZAROWIC

— Tą właśnie drogą nad jeziorem, z Muottathal do Glarus szedł swego czasu Suworow na czele armii.

DAN

— Dobre powiedziałeś słowo! Kielich najtęższego wina nie popędziłby mojej krwi ogniściej od tego słowa. Straszliwy Suworowie, któryś ziemię polską naszedł i zdeptał, — zakryj w trwodze oczy!

(Do Czarowica)

— Daj szkła!

(Obadwaj nakładają na oczy czarne szkła w szerokiej, skórzanej oprawie, która szczelnie przystaje do skroni i kości policzkowych. Dan ustawił na żelaznym trójnogu kasetę, a wylot jej nieco podobny do objektywu, jaki posiada camera obscura, skierował w stronę lasów i skał pod Glärnischem. Przesunął zasuwy aparatu i puścił w ruch maszynę. Po chwili obadwaj widzowie ujrzeli przez czarne szkła oślepiającą strugę fioletową, zlekka lukiem wygiętą. Przeraźliwy blask oświetlił łańcuchy gór, doliny, lasy... Dan stanął za kasetą i żelazną rękojeścią kierował wylot maszyny to tu, to tam, to wyżej, to niżej. Struga tytanicznego ognia poczęła gzygzakiem błąkać się po lasach glerneńskich. Wielkie lasy poczęły płonąć smugami w ślad skinień ognia. Nagle runął w powietrze straszliwy wybuch prochu. Po chwili runął wybuch drugi, stokroć gwałtowniejszy.