Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
SZCZYPIOREK

— Ci młodzi uczniowie stoją przed progiem... A ja, stary rzępoła, stoję na progu, — co mówię? — stoję za progiem... Spoglądam na prawo i na lewo, do wewnątrz i nazewnątrz, do kostnicy, — ostatniego lokalu, — i na tę ścieżeczkę, którędy przyszedłem... O, ścieżeczko umajona jaśminem i bzem zmoczonym od deszczu! Osoba pozwoli, że wspomnę na to słowo, tylko na to jedno słóweczko, — Syon duszy, — skrzypce... Albowiem jest chwila, kiedy już spodlała ręka skrzypiec dotykać nie waży się, nie waży się...

(Łka raz i drugi)

— Osoba przebaczy... Albowiem skrzypce żyją, skrzypce wołają, skrzypce łamią palce u rąk i targają siwe, skudłane włosy... Już to inna istota ściska ich gryf. Już tej ręki niemasz, która boski smyczek na nich składała w chwili natchnienia...

CZAROWIC

— Tak źle nie jest.

SZCZYPIOREK

— Tak źle nie jest... Jakże to rozum indywiduum, — proszę o chwileczkę miłosiernej uwagi, — zmieścić w sobie może na kupie te rzeczy, żeby mieć w duszy, w głowie, w uchu, jakgdyby nigdy niezgojoną ranę, środkowe adaggio z ef-molowego koncertu Szopena, mieć tu, w sobie, to dzieło boskie, wydane w jednej chwili z trzewiów tysiącolecia, — (a nie wiadomo czy drugie tysiącolecie na taki głos się zdobędzie!) — mieć w duszy powieść o śmierci