Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
JAN

— Lepiej nie pytać. Bity po twarzy, nie stanąłem do pojedynku. Sromotnie uciekłem.

BENEDYKT

— Co ty opowiadasz?

JAN (śmieje się)

— Konik polny i mrówka... Gdy mi teraz, mrówko pracowita, oddasz moją schedę, stanę do pojedynku!

BENEDYKT (ponuro)

— Dobrze, oddam... Wszystko oddam... Tylko pomyśl...

JAN

— Ja to już wszystko nieźle przemyślałem. Miałem czas.

KRYSTYNA (cicho ze złowieszczą kokieteryą, zwrócona do Jana)

— Któż to pana uderzył?

JAN

— Tłum rodaków.

BENEDYKT

— Nie rozumiem. O czem mówisz?

JAN

— Nie staraj się tego rozumieć. Już nie zrozumiesz, Benie.