Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
BENEDYKT (z rozpaczą)

— Ach, Boże!

JAN (w zadumie)

— Widzisz sam, Benku, że nie łatwo przyszłoby mi czynić ze swoją częścią to, cobym uważał za konieczne, w razie gdybym tu pozostał.

BENEDYKT (ze spokojem)

— Zrujnujesz mię... Ale cóż począć? Gdy zaciągnę tyle długów, nie będę mógł, oczywiście, pracować na całem z taką forsą i w taki sposób, jak obecnie. Wszystkoby trzeba zmienić od początku do końca. Więc — część majątku trzeba sprzedać. Sprzedać! Sprzedać!

JAN

— Dasz sobie radę na mniejszem.

BENEDYKT

— To zdanie zawsze od ciebie słyszałem, jeszcze w szkołach. W istocie — ja dam sobie radę! Gdybym się miał na śmierć zapracować, dam sobie radę. To mój honor, żebym nie uronił ani skiby tego, co mi w ręce dał ojciec.

JAN

— A ja to wszystko, co mi ojciec zostawił, roztrwonię.

BENEDYKT

— Przejdź się po folwarkach, gorzelni, warsztatach, posłuchaj zgiełku i turkotu roboty. Czyż ci nie będzie żal? Zobacz, ilu my ludziom dajemy w ręce skiby chleba, ilu