Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
BENEDYKT

— A więc chciej mnie zrozumieć.

JAN

— O ile jestem w stanie, rozumiem cię. Ale ja muszę wszystko, co mówię, mówić, — i wszystko, co czynię, czynić na poziomie prawdomównej i niepodległej duszy polskiej. Inaczej nie mogę.

BENEDYKT

— To, co wziąłem po ojcu dla nas obudwu, zliczyłem, oceniłem, zbadałem i powiększyłem niemal w dwójnasób. Pozwalam sobie mówić o tem przy pannie Krystynie — i przepraszam ją za tę rozmowę. Słyszysz mię, Jasiu? Zwyżka majątku powstała na mojej i na twojej części, więc dzielę ją pół na pół. Pracuję od świtu do nocy i chełpię się tem, żem jeden z pierwszych gospodarzy w kraju. Czy sądzisz, że pożeram to, co zarabiam? Nie! Niech-no poprawią się czasy, będziemy krzątać się około oświaty ludu i polepszenia jego bytu. Cenią mię chłopi, uczą się odemnie nowoczesnej gospodarki. Ufają mi. Cała okolica jest ze mną. Nie z tobą, Janku, który o nich tysiąc wypowiedziałeś przemówień, lecz ze mną...

JAN

— Wiem o tem. Czemuż chłop we mnie zaufać może? Słowu, które wiatr porywa i niesie? Dola moja jest taka: ja orzę, bronuję, sieję, żnę, wiążę, młócę, pocę się i ziębnę, dźwigam ciężary i upadam, a ludzie na mnie patrzą i nie widzą nic a nic. Przeciwnie, ciskają na mnie ze wstrętem