Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
MALARZ

— Zrazu myślałem, że szpicle, ale to, widać, z Grzesiowej kompanii.

MULARZ

— Coby tu zresztą mieli do szpiclowania. Na te odczyty jest pozwolenie. Sam przecie głupi wójt słucha...

(Uchylają drzwi i nasłuchują)
PRELEGENT

— Oto znowu inny obraz. Wnętrze dworu. Widzicie te płaczące kobiety? Straszną przyniósł wieść człowiek, który stoi... Cóż to za wieść mógł przynieść ten człowiek?...

(Bożyszcze niewidzialnie staje za plecami osoby zakładającej klisze i w chwili jej nieuwagi w opróżnione miejsce po wyjęciu obrazka spuszcza kliszę swoją. Niewiasta przesunęła ramkę. Ukazuje się obraz nie należący do cyklu Polonii. Widać w oddali górę, zarosłą jałowcem. Pod nią wioska. Na przedzie obrazu opłotki i droga, której koleiny biegną wprost ku widzom. Tą drogą ucieka powstaniec pół-nagi, skrwawiony, ranny na całem ciele. Twarzy jego nie widać, gdyż jest zapuchnięta od przebić bagnetem i zalana krwią. Na włosach ma jak gdyby czapkę ze krwi zaschniętej i zaskorupiałej, — nogi bose. Po jego zgrzebnej koszuli sączą się czerwone strugi. Gonią go chłopi z wioski podgórskiej w kieleckiem, — rzucają weń kamieniami, skibami przemarzłej ziemi, żeby go oszołomić, pojmać, związać i za zapłatę odstawić skrępowanego do miasta, generałowi Czengieremu. W tłumie odczytowym gwałtowne, nieme poruszenie)
PRELEGENT
(oniemiały wpatruje się w obraz. Przeciera oczy. Szepce)

— Co to za klisza? Skąd taki obraz? Usunąć! Proszę natychmiast usunąć!

(Pomocnica przesuwa ramkę)