Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

geois. Stanąłeś w rzędzie tych, co mają z rodu i przeznaczenia ręce, jak korzenie, a sami podobni są do pniów i konarów, którzy idą za nami krok w krok, wielką rzeszą, wołając raz wraz: idziemy za wami, my, krzywda!

CZAROWIC

— Czyliż tym rzeszom niezbędnie jest potrzebne moje męczeństwo?

ZAGOZDA

— Człowiek w miękie szaty odziany, to co innego, niż człowiek w przepoconej koszuli, w brudnej sukmanie i cuchnącym kożuchu. Mularz z rękoma chropawemi od zaschłego wapna i parlamentarny mówca z atłasowemi dłońmi — to tylko na pozór tasama falanga ludu. Socyalistyczny poseł do parlamentu, pobierający dziesięć rubli, czy guldenów dziennie, i nędzarz ze zdartemi od pracy dłońmi, głosujący posłusznie na parlamentarnego towarzysza, to zabawne kłamstwo towarzyskie. Nareszcie nikt ze skrzywdzonych nie będzie mi niczego zazdrościł. Na mój honor proletaryacki — niczego! Nikt nie wyrzekł się więcej, niż ja. Ani jeden proletaryusz nademnie! Spoiłem się kajdanami z proletaryatem, odkupiłem duszę swoją od szatana, — i już żelaznej mocy tego spoidła nic na ziemi nie rozerwie. Nawet zimna w Sybirze mogiła. Tak to będzie razem — słowo i czyn.

CZAROWIC

— Czyliż dotychczas nie byłeś z nim spojony? Trzy lata Krestów, ośm lat wygnania na najbardziej dalekiem osiedlu ludzkiem, ciężkie roboty, dwuletnia, bezsenna praca w ogniu