Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/038

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
(Anzelm uchyla się w mrok wielkiego muru i w załamaniach Iwanowskich wrot, w szumie drzew — znika. Bożyszcze zbliża się do słupa szubienicy, opiera się nań piersiami, oplata go obojgiem ramion. Czoło opiera na drewnie śmierci. Woła)

— Nocy!

(Wicher wyrywa z nocnych czeluści wężowisko głosów rozpaczy)
GŁOSY

— Dajmonijonie! Ty, który posiadasz miarę przestrzeni między nieskończonością pomysłu i nicestwem ziszczenia, — o, mocny popleczniku naszego smutku w samotności!...

BOŻYSZCZE

— Przybyłem znowu. Po ziemi tej zdyszanemi piersiami leciałem zdala.

GŁOSY

— Kapłanie, który czystości swej nie tracisz, przechodząc w poprzek złego i który masz naturę złota jednakową wszędzie i zawsze, — usłysz krzyk naszej tęsknoty w pustkowiu...

BOŻYSZCZE

— Poświście lochów, wichrze martwogłosy, dźwigaj z padołów ból niewysłowiony, leć w łuki nocy, potrząsaj niebiosy, dzwoniąc chmurami za umarłe w dzwony. Nędzo, co lejesz w kamienie łzy płone, drzewa z konary w pustkę ściągnionemi, krwawe mogiły, głębie wód zbroczone, — wzywajcie o krzywdach ziemi.