Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drzwi organista, a dali mu jeść nierozpytawszy wprzódy. I przepadło.
— Szedłem więc jałmużną żyjąc, po klasztorach i po szlacheckich dworach nocując, biedy kosztując, bardzo długo, sam jeden czasem, czasem w towarzystwie różnych ludzi, aż do Krakowa. Tu mi nieco lepiej być poczęło, ludzie dawali obfitą i nieproszoną często jałmużnę, wpisałem się do szkoły, dziękowałem Bogu, że mnie tu przyprowadził. Ale nie wiem dla czego wiele ludzi, rozpytywali mnie ciekawie, com był za jeden. Szlachcic imieniem Czuryło, żyd jakiś Kampsor bursy, sam senjor pan Pudłowski, chcieli wymódz na mnie abym więcej co powiedział nad to, co zwykle mówiłem; to jest, żem był sierotą i nazywał się Maćkiem.
Tymczasem Agata pod odzieniem żebrackim przybyła do Krakowa.
— Patrzajcie — zawołała Magda — poczciwe kobiecisko.
— Powiedziała, że szlachcic, który raz w raz jałmużny mi dawał, kazał wystrzegać się żyda, co mnie często także ujmował to datkiem, to dobrem słówkiem.
— Patrzajcie niewiernego! — bąknął magister za drzwiami, zbić by gałgana na gorżkie jabłko, bo to nie bez celu!
— Jeden z braci bursarzy, którego zwano pospolicie urwisem, ogromny barczysty chłop, na św. Gaweł wybił mnie pod jakimś pozorem. W parę dni potem gdyśmy wyszli za jałmużną, pochwycił za rękę i powiódł do kościoła Panny Marji. Ja myślałem że do Agaty, która tam siedziała, ale on oddał mię w ręce dziadowi ogromnemu, którego wprzód raz widziałem, bo napastował był Agatę o to, że żebrała, ten po-