Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

adwokat, macając się po kieszeni wydętéj od papierów.
— Cóż tu rozkładać na półmiski? Źle z nami i po wszystkiem. Onoszko zajeżdża w Owruckiem, Brandys i Smoliński z Zawistowskim dobierają się do Żebrów.... U mnie pieniędzy ani grosza... a kondemnaty się sypią jak grad!
— A bodajżeś sto tysięcy d... zjadł z takim swoim gościńcem, człecze przeklęty! Krzyknął Wilczek. Cóż ty myślisz że ja tu na złocie leżę i pieniądze kuję? A odczego rozum? Nie mogłeś to pożyczyć choć na lichwę?
— Nikt nie da złamanego szeląga! odparł obrażony Pętlakowski, zwłaszcza że sama jéjmość była przytomną.
— To już tak? nie mam wiary? zawołał Wilczek.
Adwokat ramionami zżymnął. Nie było już co i mówić, — Wilczek mruczał niewyraźne przekleństwa.
— Jeżeli o pieniądze chodzi, odezwała się od progu Chorążyna — jest jeszcze nieruszone wiano moje, a wiem że matka gotowy grosz znajdzie zawsze, trzeba więc to wziąć.
Gdy Pętlakowski spoglądał z radością niewysławioną na Chorążynę, bo mu się jakby niebiosa odsłaniały, Wilczek rzucił się straszliwie na łóżku.