Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiele, ale i przycierpiéć będziesz musiał, bo sknera, kutwa i zły jak pies.
— Bylem się czegoś nauczył — rzekłem z rezygnacją.
— Chodźmy do niego!
Szliśmy tedy. Mieszkał na drugiém piętrze na tyłach w małéj uliczce koło Dominikanów.
Przez smrodliwy dziedziniec otoczony drewnianemi galerjami, na których schnąc poszarpana wisiała bielizna, musieliśmy się drapać do niego... Szczęściem żeśmy go zastali w domu. Kancelarję do któréj weszliśmy naprzód składała izba od dziedzińca duża o trzech oknach. W środku niéj stół niczém nie pokryty, zarzucony był papierami. Podłoga dawno nie umiatana i błoto z przylgłych do niego zrzynków a śmiecia było pełno.
Za stołem gdyśmy weszli schylony tak iż prawie na nim leżał, siedział chłopak za nogę sznurkiem uwiązany mocno do niego. Mały był, krzywy, z łopatką jedną wyższą, z włosem krótko ostrzyżonym i sterczącym jak szczecina, z twarzą bladą, żółtą, rozumną a złą. Spojrzał tylko na nas z ukosa i smarował daléj zajadle.
— Mecenas gdzie? — spytał Karpowicz.
Chłopak ręką wskazał na drzwi w kącie i jeszcze zapamiętaléj pisał.