Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak właśnie jechał syn Juchima do miasteczka, na bułanej jego kobyle, która przywykła do chomąta i hołobli, a obdarzona przyzwoitą dozą samowolności i uporu, ani myślała słuchać takiego młokosa. Szła wprawdzie czasem po kilka kroków, gdy się jej podobało, mocno uderzona podbiegła nawet kończąc poskok wybrykiem, ale za chwilę potem stawała, spuszczała głowę, poczynała młodej wiosennej trawy kosztować, a ściskana desperacko cienkiemi nóżkami żydka, podrywała tylko tyłem, żeby mu delikatnie dać do zrozumienia, że sobie z niego żartuje.
Im upartszą była sędziwa klacz bułana, tem więcej złościł się żydek coś w sobie ojcowskiego charakteru mający; pasowali się z sobą, i o pół mili od Zapadni bułana położyła się nareszcie. Roztropny potomek arendarza zsiadł i począł ciągnąć ją za uzdę, a zmusiwszy do wstania, postanowił jakiś czas w ręku ją prowadzić, aby uporu oduczyć. Niestety! nie lepiej mu się to udało, bo co kilka kroków stawali na przeciw siebie, on ciągnąc, ona cofając się z całej siły, on bijąc, ona wierzgając; bardzo nie łacno przychodziło młodzieńcowi pokonać pełną charakteru i przyzwyczajoną tylko do swej bidki kobyłę. Męczeńska to była podróż dla obojga.
W taki sposób jechał żydek do miasteczka niezbyt oddalonego, i łatwo się domyśleć, że nie prędko tam stanął.
Tu, jak cisza po burzy, milczenie nastąpiło głębokie po okrutnej wrzawie; ale milczenie ciężkie, smętne, brzemienne wichrem i grzmotem.
W komorze jęczeli i stękali oswajając się z losem swoim więźniowie, z których nie jeden w milczeniu próbował sznury krępujące ręce towarzysza rozerwać. Al-