Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jęcie pan Alfred, obsypał ją mnóstwem francuskich zwietrzałych grzecznostek, którym śmieszek właściwy mu towarzyszył, i zaraz przysiadł przy niej usiłując zabawić.
Ale Justysia była poważna, milcząca, zimna jak marmur, nie dawała się ani wprowadzić w rozmowę, ani rozśmieszyć, ani zająć, pomimo wysileń Alfreda, który nareszcie obrócił się znowu do matki. Stanisław przesuwał się niekiedy przez pokój, z ukosa spoglądając na przybyłego i ruszając nieznacznie ramionami. Trwało to do wieczora, a o zmierzchu pan Kalanka odjechał.
Matka z pomocą Justysi zawlekła się znużona do łóżka, i tu cicha jeszcze między niemi zawiązała się rozmowa o panu Alfredzie. Pani Żacka gorąco utrzymywała jego stronę, milczała córka, rozeszły się obie zachmurzone.
Stanisław tymczasem mrucząc pacierz uprzątnął w kredensie. Na wyjezdnem, pan Alfred uznał był za potrzebne wsunąć mu kilkanaście złotych w rękę, które starzec z oburzeniem odrzucił. Napróżno gość usiłował go skłonić do przyjęcia, stary sługa na prawdę się pogniewał.
— Truteń — mówił do siebie — myśli mnie przekupić! Ktoś mu powiedział, że stary Stanisław we dworze trochę znaczy, że go czasem pani posłucha — i chce sobie ująć Stanisława! Niedoczekanie twoje! Bądź poczciwy, to się obejdziesz bez brzęczącej rekomendacji. Jaki mi pan! — I wzdychał.
— Bieda z tą poczciwą panią naszą — mówił dalej w sobie — osobliwszą ma słabość do złych ludzi. Pana Bolesława to nie lubi, a tego drągala przyjmuje najlepiej — jabym go jednej godziny za drzwi wyrzucił! I jemu to właśnie starać się o kogo — o moją Justysię!