Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kupę ludzi nazbierał.
— Jak mrówia tego jest. On i syn i kilku książąt.
— I pan Hendrych co listy nam te dawał.
— Mieszek téż osobą swą.
— Ja, — rzekł inny — nie będę tam długo popasał. Weźmie się na wojnę, na zabijatykę, obcemu człowiekowi zginąć łatwo, listy nie pomogą. Obedrzeć zechcą, żołdactwo grabieżniki.
— Czasu jeszcze dosyć nim książę Mieszek nadciągnie. Zejdziemy z drogi. Mówią nawet że wojny nie będzie, bo tam ze sobą mają zmowę. Zamek im podadzą i miasto.
Szydzili niemcy z tego co się gotowało dla Krakowa. Stach słuchał, słuchał przyczaiwszy się, tchu nie puszczając, a że więcéj chciał się dowiedzieć, długo ani drgnął na posłaniu. Pierwszą myślą jego było rzucić się na niemców, aby im listy, które wieźli odebrać, lecz, obrachowawszy się z siłami swemi, bojąc się popłoch rzucić, boć pozabijać wszystkich było mu trudno, Stach inaczéj postanowił. Leżał spokojnie dopóki się do snu układali, gdy znużeni wkrótce chrapać poczęli, wstał i z izby wybiegł do Żegcia do koni. Obudził go, kazał siodłać.
Noc była jak w garnku, ciemna; słota i wicher nad głowami — ale na to nie było co zważać. Gdy podróżni zaczęli się w stajni poruszać, czujny gospodarz wyszedł z ogarkiem. Powiedział