Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

winie — mówił — a w progu domu chyba pies ogonem zakręci pod nosem.
Gotowali się więc do podróży. Czas był obrzydły, bo nie ma u nas okropniejszéj pory nad tę co wiosnę poprzedza. Wojuje ona z zimą, która jak w brudnych łachmanach żebraczka, barłogu swojego broni. Śnieg, deszcz, wiatr mieniały się z mrozem i ślizgawicą, z odwilżą do kości przejmującą. Pora to jednak była najprzyjaźniejsza dla tych co potrzebowali krętemi drogami przemykać się niepostrzeżeni, bo po gościńcach nawet trudno było kogo spotkać. Stach rozpytując, z ludźmi gwarząc po drodze, po gospodach sznurkując, zaglądając do chat, wlókł się nie spiesząc ku Poznaniowi i Gnieznu.
Choć dnia już było przyrosło, nie pędził bardzo koni, jechał nie śpiesząc, aby daléj. Odsadzili się już o dni kilka od Krakowa, gdy na noclegu spotkali się z kupcami ciągnącemi od Wielkopolski do Krakowa. Byli to niemcy, którzy po troszę się języka nauczywszy, z mową łamaną, znając już kraj, nie obawiali się po nim wędrować dla zysku, opatrzeni w listy przechodnie od książąt i duchownych.
Stach leżał już na sianie w izbie, gdy nocą przybłąkali się do gospody i szczęśliwi że ją znaleźli, zabierać się zaczęli do spoczynku. Nie troszczyli się o to wiele że ich rozmową mógł