Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

temi oknami, gość pożądany, wonne wiosenne wchodziło powietrze. Na twarzy księżnéj Heleny zwykle mającéj wyraz jakby trwogi i tęsknoty, w dniu tym widać było pokój i szczęście. Gwar po izbach przytomnością pańską hamowany tylko, to przycichał, to tłumionemi śmiechy i żwawszemi ożywiał się wykrzyki. Około księcia skupiło się co było poważniejszego z duchownych i świeckich panów, a biskup Pełka pobłogosławiwszy stół, sam począł rozmowę od tego, iż należało Bogu za pomyślność jaką na to królestwo zlewał, dziękować.
— Tak Bóg sprawiedliwym błogosławi — rzekł — i przez pana naszego płynie nam łaska jego!
Książę skłonił głowę. — Bóg daj — odezwał się — zasłużyć na to, coście mi niegodnemu rzekli. Nie przypisuję tego sobie, ale waszym modlitwom.
Tak zagajona poważnie mowa, wnet przez Chmarę, który siedział nieopodal, na weselszy tor została zwróconą.
— Komu my to winni, dojść trudno — rzekł stary — to pewna, że nam ubożuchnym z tém dobrze i, bodaj długie wieki trwało czego używamy.
A my biedacy możeśmy zasłużyli też na miłosierdzie Boże, bośmy długo cierpliwie plagi i chłostę znosili.