Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdy pana zobaczycie — dodał chory — od siebie mu powiedźcie, niech napoju probować każe!
— Ani dziś, ani jutro ja go widzieć nie będę — westchnęła Jagna — a za dwa dni czy moje usta będą co mówiły? któż wie... Dziś święto obchodzą, jutro wielkie gody. Szczęśliwi ludzie będą tam patrzeć w twarz pana mojego, napawać się słodkiem wejrzeniem, słodszym głosem i sercem najsłodszem jego!
Rozmowa skończyć się musiała, Hreczyn czatował na swą panią i do powrotu naglił. Chmury się od Tatrów zbierały, błyskało w nich, chciał ją odnieść, nimby burza nadciągnęła...
Więc groził nią stary.
— E! Hreczynie! — zawołała z uśmiechem — a pamiętasz stary, w jakie my burze z tobą puszcze przebywali! Gdy się drzewa od piorunów płonące na nas waliły iskrami obsypując; a teraz ty się boisz!
— Teraz wam trzeba do domu — rzekł Hreczyn.
— Nieście! — szepnęła cicho. — I ręką od ust posłała Stachowi pozdrowienie.
— Wyzdrowiéj mi prędko, póki ja nie umrę — rzekła wesoło...
Jak dziecię sługi ją na ręce wzięły i tak ze skłonioną głową na podwórze wynieśli, a Stach pozostał sam w stokroć teraz puściejszym domku.
Jak sen chorobliwy przesunęła mu się ta twarz