Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pewnym był Wojewoda że największe niebezpieczeństwo przeszło, że lada dzień niewola się skończy. Zamierzał jak się tylko wojsko Kaźmierzowe ukaże sam wypaść z zamku, aby oblegających wziąć w kleszcze.
— Teraz ten niezmożony warchoł wpaść musi w ręce nasze — mówił wojewoda, Biskupa po rekach całując — Okrutny nie jestem, zemsty chciwy nie byłem nigdy, ale oszczędzić go, grzéch! Inaczéj my i pan nasz nigdy nie zażyjemy pokoju.
— Bogu zostaw staranie o pomstę i pokój nasz — odparł Biskup — Byleśmy z więzienia tego wyzwoleni zostali, a pan nasz na zamek wrócił!
Jak na mieście i zamku dolnym wszystko, było w trwodze, tu po długim ucisku, oddychało radością wielką. Księżna z synaczkiem i córką Adelaidą szły Bogu dziękować na mszę Biskupią... Kościół mimowolnie przypominał jéj męża, głos organu i śpiew łzy z oczów wyciskały: przypominała sobie Kaźmierza przy tych organach, grającego i śpiewającego pieśni pobożne...
Lud na Wawelu, choć jeszcze nikogo widać nie było, czuł się weselszym, silniejszym. Nareszcie te okowy co go opasywały, prysnąć miały, a on odetchnąć swobodniéj.
— Pan przybywa! — wołano w dłonie poklaskując.