Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miał czas w bok ustąpić, gdy na próg wpadł od stóp do głów zbrojny Kietlicz, z oczyma zaczerwienionemi, z odgróżkami na ustach, hełm tylko co zdjęty trzymając w ręku.
Zobaczywszy Warsza ochłonął nieco, ale złość z niego zionęła jeszcze i przekleństwa z ust wymykały się jak grzmoty dalekie po gwałtownéj burzy. Warsz zaspany ledwie się trzymał na nogach. Kietlicz tych co za nim szli, skinąwszy ręką za drzwiami zostawił.
— Spisz, stary niedołęgo! — zakrzyczał — a tu miasta bronić trzeba! Ty, niedbalcze! ty! Wrota zamykać, niech się mieszczanie kto żyw, zbroją.
— Nie kazał mi nikt! nie mówił nikt! nic niewiem! — odparł Warsz.
— Rusini ciągną z mordem, z pożogą! Idą mścić się za krew i ogień które wasz miły Kaźmierz do ich ziemi nosił! Odwet przychodzi! Brońcież się wy, baby jakieś, bo zamek mój téż się będzie bronił do upadłego!
— A! — zawołał Starosta — brońcież wy i nas! Sami się nie obroniemy.
— Mieszczan wypędź do nogi! na częstokoły, na wały, do bram! Musicie się bronić zajęcze syny, bo życia stradacie.. Ruś was miłować nie będzie. Wasz to Kaźmierz pono prowadzi ją na swych poddanych, tak jak Władysław Połowców.