Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

więcej niż warta, wykurzył mnie. Ja mu tego nie daruję... zakląłem się, że mu to odpłacę.
— Jakże wygląda ten Żymiński.
Górnicki jął się opisywać. — Słusznego wzrostu, brunet, lat pod czterdzieści, z twarzy niczego, ale pachnie albo wychrztą lub cyganem.
Żymiński się uśmiechał.
Górnicki, który się był odwrócił, popatrzał i ręką machnął. Wyglądało to na nowy żart....
Nie pożegnawszy się więc, drzwiami trzasnął i wyszedł.
Żymiński w łóżku leżąc podparty na łokciu, śmiał się aż trząsł, powtarzając po cichu — zawsze sobie nawarzy biedy...
Górnicki wyszedłszy już, nie wiedział gdzie się obrócić. Miał jednego dobrego znajomego w Warszawie, stryjecznego brata, który w ułanach służył. Pułk właśnie był w Warszawie, powlókł się do niego, ale z wojskowego co było wziąść? gdyby do wypitej i do wybitej, to jeszcze, ale do takiego śledztwa?
Zawsze choć poskarżyć się mógł i postękać. Brata znalazł właśnie powracającego z rannych jakichś manewrów i tylko co odpasującego szablę. Rzucili się sobie na szyję.
— Co ty tu robisz?
— No — nie pytaj! biedę gonię po świecie... I począł mu Symforyan szeroko opowiadać o sobie i swej przygodzie... Ułan słuchał.
— Pozwól bratku powiedzieć, w piętkę gonisz — rzekł sucho — co ja bym z takim jegomością się ceremoniował — a toć go należało na rękę wyzwać i obciąć mu uszy.., a ty szukasz... wiatru w polu.