Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nauk wyegzaltowany, Mieczysław dnie i noce spędzał nad książkami, szło mu łatwo, umysł zdawał się pracą rozbudzać do działalności — pojęcia, pamięć, dziwnie mu służyły. Rozprawa której pierwszy rzut pokazał dr. Variusowi, zdaniem jego była wyborna, słowem składało się jaknajlepiej. — Termin egzaminów się zbliżał — gdy — oszalały Martynianek nadjechał. Ledwie wysiadłszy z bryczki, pobiegł na Franciszkańską ulicę. Nie wpuszczano tu nikogo, lecz natarczywy Martynian przekupił uściskiem staruszkę i wpadł do Mieczysława. Zastał go wśród stosów ksiąg, kości, preparatów, z piórem w ręku, które mu na widok kuzyna wypadło. Micio brew zmarszczył.
— Co ty tu robisz? — zawołał — czy się godzi przeciwko woli Lusi i mojej ściągać na nas gniew ciotki, ścigać nas tak, napadać. Martynianie mój drogi, nie bierz mi za złe, postaw się w mojem położeniu i Lusi, a uznasz że my inaczej postępować nie możemy.
— Mój drogi — rzucając mu się na szyję prawie z płaczem, rzekł Martynian — daruj mi, przebacz! Ty mi każesz stawić się w twojem, ja cię proszę, wnijdź w moje położenie i serce. Ja kocham, ja szaleję, ja nie wiem co czynię — ale powinieneś dla mnie raczej mieć politowanie niż wymówki.
— Wszystko ma granice i najidealniejsza miłość mieć je powinna — przerwał Martynian — tą granicą dla ciebie musi być zrozumienie naszych obowiązków dla waszego domu. Dla największego szczęścia Lusia nie poświęci godności swej, nie możemy uchodzić za intrygantów, za nikczemnie wyzyskujących słabość twoję. Zaklinam cię, nie męcz nas i siebie, wracaj do domu.