Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uwiadomionym był już o zaproszeniu, bo je odebrał także z ust Juliana i śmiał się.
— Mnie by wypadało, mówił do matki, zażądać także odwiedzin osobnych — ale kawaler jestem, nie potrafiłbym przyjąć i odkładam to do ożenienia.






W Chrzanowie, chociaż dom był zawsze gotów na pomieszczenie i przyjęcie gości, wiele zostawało drobnych szczegółów do obmyślenia.
Sama pani zdała to na Juliana, który wogóle zastępować ją musiał, gdzie tylko o wykonanie chodziło. Wydawała rozkazy, do niego należało je spełniać.
Dnie pani Heleny schodziły na leniwem jakiemś używaniu życia, rozrywkach i sztucznie tworzonych zajęciach. — Potrzebowała się bawić, — ale nie męczyć. Ogród, książki, towarzystwo, — przysłuchiwanie się plotkom; przyjmowanie odwiedzających — dzieci, do których się liczył Wandalin, wcale już nie kwalifikujący się do tej kategoryi, zapełniały dnie spędzane w Chrzanowie. Pomocą wielką do zapobieżenia nudom śmiertelnym był i zabawny wychowaniec, i jeden z sąsiadów, przyjaciel domu, który w niedostatku innych wielbicieli, skazany na pobyt na wsi, służył pani Julianowej.