Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, mój Boże! odezwała, się, byćżeby to mogło? mój Herman który dotąd był tak czystym, tak niezepsutym i niewinnym!
Lubicz siedzący obok, ażeby się nie rozśmiać, zrobił minę nadzwyczaj surową... Hrabina oczy w niebo podniosła.
Gdy w salonie cicha ta rozmowa rozpoczyna jak preludyum nową i gwarniejszą, w drugim pokoju Herman przechadza się z Sylwanem.
— Powiedz mi, spytał Herman, coś ty im zrobił że tu na widok twój nosy krzywią?
— Ja! im? rozśmiał się Sylwan — ale ja z nimi niemam nigdy nic do czynienia, żadnego stosunku, jakżebym im co mógł uczynić? Widać moje przekonanie sprzeciwia się ich opiniom, i dla tego jestem dla nich niewygodnym gościem...
— Aż mnie śmiech brał, gdym zobaczył wejrzenie Paprzycy, Kuczaby i Lubicza, jakiém cię powitali...
— Po cożeś mi tu przyjść kazał?
— A! rzekł Herman ściskając go — na umyślnie — ja tych trutniów cierpieć nie mogę. I wiesz? dodał — to szczególna rzecz, większa część naszéj demokracyi tak mi jest wstrętliwa jak oni — każde w swoim rodzaju, ale to i tamto po większéj części — lisi komedyanci.
Sylwan popatrzał nań — Herman poziewał.
— E! co mi tam odezwał się — jedno i drugie niewiele warto! klerykały i jezuici szalbierze, a twoi ludowi adwokaci i demokraty — szarlatany!