Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poeta i świat.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodźmy! — rzekł Adam.
W drodze milczeli obaj. Gustaw tarł ręką po czole i wzdychał. Ciężar przyszłej pracy uciskał jego serce, i przeczucie stawiało mu w oczach ten świat blady i nudny, jaki Adam opisywał.
Weszli do sali. Była wielka i jasna; w koło ławki wznosiły się jak schody, a na nich szemrała mnoga liczba słuchaczy, wesoło uśmiechających się, jak grabarze na pogrzebie. Koło nich leżały kości poprzynoszone, preparaty muszkułów i nerwów. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili. Oczy ich były wpadłe od pracy i bezsenności, twarze żółte, piersi skurczone i kaszlące od mefitycznej atmosfery sali; suknie nosili wytarte i stare.
W pośrodku sali był stół okrągły i krzesło profesora; na stole leżało coś wielkiego, okrytego prześcieradłem; z pod niego wyglądała noga ludzka, noga maleńka i biała, która była przedmiotem żartów całego prawie zgromadzenia, była to noga biednej jakiejś dziewczyny.
Po chwili wszedł profesor Bielkiewicz, i cisza nastąpiła. Usiadł, posługacz zdjął prześcieradło, a pod niem ukazał się trup, z jedną tylko nogą i bez rąk, obciętych już dla doświadczeń. Gustaw zakrył oczy, był to trup dziewczyny; jej główka, z której ostrzyżono włosy, wisiała ze stołu z zamkniętemi oczyma, z blademi usty, nieruchoma, jakby śpiąca. A tuż stał posługacz nauczyciela, ryży, barczysty mężczyzna, zwierzę w ludzkiej