Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziewczę było omdlałe... Straszny rozruch zrobił się w pokoju, wszystkie dzwonki poruszono, wbiegła Małgorzata... cucąc oblaną wodą Jadzię, i właśnie, gdy oczy otwierającą podnoszono z posadzki, wszedł do pokoju napowrót major Dubiszewski, uwolniwszy się od Matyldy, która raz pozbywszy się ludzi, wyłajała go z największym gniewem bez ceremonii i precz mu sobie iść kazała.
Ślady omdlenia świeżego jeszcze, zrobiły na nim wrażenie przykre, stanął milczący, jakby się wahał, co ma począć, spojrzał na biedną Jadwisię z pokorą i błaganiem... i słowa nie mówiąc usiadł... Ale wieczór po tych wypadkach nie mógł się przeciągnąć długo, pani Sylwestrowa się żegnała, wyszli z Sykstem razem.
— No cóż, trważ w swem postanowieniu? spytał Sykst towarzysza broni... mimo tych wszystkich historyi.
— Do końca wytrwam... odparł major spokojnie... Na wielkie szczęście, nie dziw, że długo i uparcie pracować potrzeba...
— Gdyby to było wielkie szczęście! pocichuteńku szepnęła zazdrosna nieco pani Sylwestrowa, jakby od niechcenia wskazując mu wejrzeniem pannnę Petronellę... Ale Dubiszewski tak był smutny i pogrążony, że na piękną pannę ani się oglądnął... Wyszedł na ulicę... i nie wiedział sam, jak się dostał do domu.