Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łuje... Musiałem i to przełknąć, ale nogA moja nie postanie u starosty... To są ludzie zgubieni i zapach tych ziółek... Zabierałem się odchodzić, gdy staremu obiad przynieśli... Pomimo, że mi dokuczyli, żal mi się ich zrobiło...
Służąca dosyć brudna, w jakichś łupinkach od talerzy i coś okropnego postawiła na stole... Pieczyste, nigdy nie zapomnę, pływało w jakiejś zastygłej tłustości... Zupę czuć było świeżo upraną bielizną... Wanda przyniosła staremu prześliczną staroświecką łyżkę srebrną.. i gdy jeść poczynali wyszedłem... Mój Boże, co to za nieszczęście zubożeć! comme cela change le moraL de l’homme! Jaka to nauka dla mnie! A.. raczej najgłupsze ożenienie niż ubóstwo...
Postanowiłem wyjechać — i kazałem Florkowi pakować nazajutrz, zostały mi tylko visites d’adieu!
Poszedłem zrana do hrabiny. — Zabiegła mi drogę Emilia.
Mais qi’est-ce que vous devenez? zawołała z wymówką, mais on ne vous voit plus?
— Jadę, kochana kuzyneczko.
— Jakto jedziesz — cela n’a pas le sens commun!
— Muszę...
W tem nadeszła hrabina Marja.
— Słyszy, maman, powiada, że jedzie? ale czyż my go puścimy...