Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie znalazł środka podźwignienia się, nie widział zawodu dla siebie... Czekał na traf szczęśliwy!
Jednego razu, gdy późną jesienią wyszedł po swojemu za miasto i na wzgórku znajomym usiadłszy, poglądał na stary Lublin, ujrzał przy sobie zabawną figurkę, która krążyła, krążyła, chrząkając, aby o sobie oznajmić wcześnie i zbliżyła się nareszcie z dość grzecznym ukłonem.
Był to niski, otyły, rumiany człowieczek, z pękatym brzuszkiem, z wiszącym podbródkiem, ze zwiesistym wąsem szpakowatym, ruchawy, żywy, spoglądający tam i sam oczkami, w których się spryt malował. Miał na sobie ze ślicznego sukna zielonego kontusz z galonami, obszyty dla chłodu kunami dokoła i spięty na pętlice zielone ze złotem, buty ciemno-fioletowe, takiż żupan jedwabny pod szyję, a w ręku trzcinę z gałką złocistą, którą za plecami trzymał w założonych na plecy dłoniach obu.
Z oczu patrzała mu ciekawość, ale widać było razem, że nie śmiał się impetycznie naprzykrzać pytaniem, choć język mu świerzbiał, szukał powodu do zagajenia rozmowy. Zbliżył się trochę, stanął, popatrzał, uśmiechnął i spojrzał na miasto, krokiem postąpił jeszcze, a widząc, że się Tadeusz nie oddala, począł:
— Prawda, panie, że stąd pięknie na nasze miasteczko spojrzeć?
Wielkich ceremonij, z jakiemi podżyły człowiek przystępował do młodzieńca, inaczej sobie wytłumaczyć trudno, chyba postawą hardą Tadeusza,