Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

była; a na bladej twarzy, pomimo przestrachu, cierpienia, śladów schorowania i wyniszczenia głębokiego, ujmujący wyraz łagodności panował. Siwe oczy we łzach pływały, a ściśnięte usta, kształtne, wązkie, choć sine, choć we wpadłych policzkach, nie śmiejąc wzywać litości, zarysowały przymuszony uśmiech, uśmiech biednych co za obowiązek sobie mają, pokrywać nim cierpienie i prosić miłosierdzia.
Pomimo odarcia i przerażającej nędzy, bladości, wyschnienia, dziecię jeszcze było piękne, tą smętną pięknością zeschłych kwiatów, co się rozkwitną na gałązce rośliny zwarzonej jesienią.
Twarz uciekającego dziecięcia uderzyła hrabinę i tak już rozczuloną widokiem zniszczenia, myślą u sobie i swojem dziecięciu.
Chłopiec poskoczył ulicą, obejrzał się i zaszył w poblizkie krzaki.
— Co to za dziecię? spytała pani.
— Mości Mrzozowski, co to za dziecię? powtórzył hrabia.
— To JW. panie, sierota z tutejszej wsi. Cała chata wymarła z gorączki — ono się tu tuliło przy pałacu żebrząc — syn Bondarczuka, zowią go Ostapkiem.
— Jak to! nie ma nikogo krewnego blizkiego?
— Nikogo JW. panie, krewni Bondarczuków najpierwsi się ze wsi wynieśli i dotąd nie powrócili.
— Jakże żył?
— Jak robaczki i ptaszęta JW. panie.
— W zimie?
— I w zimie.
— Nie odchodził przez cały czas nigdzie?
— Nie, ciągle był przy pałacu.
— Czemże żył?
— Nie wiem. — We dnie nigdy się prawie nie pokazywał. W nocy widywano go po pustych chatach, grzejącego się u tlejących głowien. Ja mu czasem kazałem dać łyżkę strawy, boć to pańskie dobro. — Nawet Niemcy i inne nacje co tu stały, z litości go