Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż to za tajemnica? spytała.
— Nie jest to tajemnicą żadną, ludzie tylko może zapomnieli o tém, jako o rzeczy małéj wagi. Tak jest pani, byłem żonaty, byłem zdradzony, żona moja zmusiła mnie do rozwodu... wyszła za mąż.
— A więc pan nie jesteś żonaty? spytała żywo Mira.
— Owszem pani, — ja to inaczéj pojmuję, kto raz był żonatym, ten jest nim na zawsze.
Zimno, dziwnie uśmiechnęła się piękna pani.
— Do téj tajemnicy, dodał powoli Orbeka, dodać muszę, ponieważ jesteśmy w chwili zwierzeń poufnych, że pani uczyniłaś na mnie od pierwszego wejrzenia nadzwyczajne wrażenie.
— Ach! uśmiechnęła się Mira.
— Podobieństwem niesłychaném do téj, którą... Nie mógł dokończyć.
Smutno jakoś piękna rozwódka zagryzła usta i potrzęsła główką.
— Mówisz mi pan rzecz nader nie miłą, odpowiedziała, — to podobieństwo odbiera mi cały urok nowości, który jest potęgą... jestem panu istotą znaną, nienawistną, cieniem zdrady, przypomnieniem bólu...
— I zawiedzionych nadziei...
— Ale mówże mi pan szczerze, spytała, jakie to podobieństwo obudza w nim uczucie?
— Smutek wielki, i urok wielki.
Błysnęły piękne oczęta, rozśmiała się.
— A! to dobrze, zawołała, jesteśmy więc dawni znajomi, rozpoczniemy starą historyę od tego miejsca, na którém w nieprzyjemny sposób przerwaną została.
Zarumieniła się nieco, obracając to w śmiech i żart.