Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Orbeka prawie przestraszony pobladł, mimowolnie oczy jego zwróciły się na lożę, a Mira domyśliwszy się, że to była chwila stanowcza, ruchem wachlarza potwierdziła inwitacyą.
— Spodziewam się, że panowie nieodmówicie zaproszeniu, śmiejąc się dodał Hornim, w przeciwnym bowiem razie, odebrawszy stanowczy rozkaz, musiałbym użyć siły.
Zaproszeni się rozśmieli, ale Walenty smutnie jakoś, a Sławski dodał:
— Ej, panie Hornim, zaręcz że nam obu, że się na tym obiedzie nic nie stanie, a nuż nas ta Cyrce poprzemienia w jakie zwierzęta; tak jak już ciebie zmieniła w doskonale ujeżdżonego wierzchowca. Nie jest to fraszka dostać się pod strzały tych oczów, wolałbym pod fortecą stać, miałbym się czém bronić, miny, kontr-miny, a tu...
— A tu, przerwał Hornim wesoło — no — myślę że panowie przyjdziecie także zbrojni i nic się wam nie stanie. Obiad jest o drugiéj.
Podał ręce Orbece.
— Czy i pan się lękasz? zapytał.
— Ja jestem już trochę stary — rzekł nieśmiało Walenty, i wiek mnie sam broni, byłem w nie jednym ogniu, a choćbym był i ranny, à la guerre comme à la guerre.
Wymówił to sam sobie dodając odwagi, któréj w istocie nie miał wcale biedny, bo drżał w duchu, choć się z tą obawą pokazać nie śmiał.
Po wyjściu Hornima, chwilę milczenie panowało w loży, Walenty miał oczy w dół spuszczone, Sławski był zniecierpliwiony i pochmurny.
— Ta kobieta niema wstydu prawdziwie, zawołał po chwili, wyzywa cię, to widoczna, dlatego że już wie o tém, iż masz ogromny spadek do strace-