Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/687

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ulegał posłuszny jemu jednemu. Nazajutrz wieczorem po katastrofie w Suszy, wszedł powoli kozak i u progu stanął.
Sebastyan się na niego popatrzał.
— Co tobie?
— Mnie nic, tatku — ja wam pociechę przyniósł.
— A jaką? Mnie? pociechę? Coś ty stary oszalał?
— Nic tatku — tobie powinno być lżéj, kiedy wrogom twoim ciężko...
Sebastyan wlepił w niego oczy...
— Choćby ziemię gryźli — rzekł — nie powrócą mi moich, com ich utracił... co mi ich Bóg wziął... Nie ma Wikta, Pawełka i Naści! nie ma.
— Są oni u Pana Boga w niebiesiech, batku...
— A gdzież twoja pociecha? co? zapytał garbus...
Kozak wąsy pokrącał.
— Tam! wskazał ręką w stronę Suszy. Siedziało nam pod bokiem grafiątko... prędko go nie stanie... Wziął sobie żonkę harną... i przyjaciela, tego co to tu do was się raz zgłaszał... Przyjaciel mu żonkę odkochał i uciekli... tyle że go słyszę zbił i pokrwawił... a sam leży chory... ino ducha słychać. Mówią, że umrze...
Garbus się porwał poruszony...
— Ręka boża! palac boży... z rozdzielonéj rodziny nie zostanie potomka... z Kaimowéj krwi