Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/472

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kapitan miał się czas w tém rozpatrzyć, i admirować, a że się wcale na tém nie znał, był pewien, że to są rzeczy i bardzo drogie, i niezmiernie piękne. Zdzisław patrzał na drzwi i oczekiwał zjawienia się gospodarza, a raczéj gosposi...
Poważny krok oznajmił uroczysty pochód Mangolda, który się ukazał z okularami złotemi w ręku i białą chustką od nosa, wspaniały, dumny, wielki, zamknięty w sobie, nadęty, ale grzeczny. Podał hrabiemu rękę uprzejmie, i zamruczał pod nosem zawikłany frazes jakiś, oznaczać mający, że się cieszył z widzenia go. Kapitana przywitał nierównie poufaléj... Siedli na rozmowę, panie się spóźniały jakoś, Mangold znalazł środek wytłómaczenia się niejasnego ze swéj dawnéj niegrzeczności. Mówił w ogóle jak człowiek, który nie ma wprawy w wyrażanie swych myśli poprawne i radby obałamucić słowami nagromadzonemi bez porządku. Kończył to uśmiechem, to mruczeniem, to ruchem ręki... Oprócz tego wyrażał się z systemu nie jasno, ażeby zawsze mieć drogę, którąby się wygodnie mógł wycofać.
Była mowa o Samoborach. Mangold z westchnieniem wspominał o stracie pana Sebastyana, a razem o ewentualnéj możliwości powrotu do dóbr Zdzisława.
Hrabia w pierwszéj chwili już chciał wybuchnąć ze zrzeczeniem się i nadziei i możliwości — lecz myśl jakaś usta mu zamknęła. Uląkł się od-