Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na krzesło — jeden kapitan został na pozór zimny, nie dając widzieć po sobie wzruszenia.
— Pewno to? spytał.
— Przed kilku godzinami mówiłem z tym... z tą poczwarą, odezwał się prezes. Ułożył tak wszystko, aby sam razem z dekretetem i urzędnikami przybył na miejsce. Hrabina o niczém nie wie, nie ma pojęcia — ona umrze!
— A Zdzisław?
— Zdzisław wyjechał...
— Należało go wstrzymać — rzekł kapitan.
— Cóżby on nam pomógł?
— Jakto? ze stryjem...
— Stryj! ale ten człowiek ze śmiechem powiada, że nikogo w świecie nie zna za krewnego... oświadczył mi wręcz: — Niech giną i z głodu zdychają, szpilki im nie zostawię.
Stasia, która ciekawie przysłuchiwała się rozmowie, zdawała się jéj nie rozumieć.
— Ale jakże to może być? jestże to podobieństwem? hrabina... Zdzisław...
— Niestety... moja panno Stanisławo, odparł Mohyła, prawdą to jest, a może jeszcze nie tak straszną się ona wydaje jak będzie w istocie.
— Cóż więc nam, przyjaciołom hrabiny pozostaje do uczynienia? zapytał kapitan. Skoro tak jest, ubolewania te próżne, trzeba czynu, trzeba się zająć, coś robić. Mówcie — co?
— Ani chwili do stracenia nie mamy! — ode-