Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Floryan! — zawołał zdumiony Żyrmuński.
— No, lecz wy? wy — przerwał Jordan. — Jesteście tu dawno?
— Od początku mojego wygnania, które było, jak wiecie, koniecznością — rzekł spokojnie siadając przy nim Żyrmuński.
— I, jakże ci tu?
Uśmiechem bladym odpowiedział p. Filip. — Jak mi jest — począł — zdaje mi się, że się tego łatwo możesz domyśleć? Nikt mniej nie był stworzonym do emigrowania nad nas szlachtę polską, dla tego nam nigdzie dobrze być nie może. Wychowany byłem jak my wszyscy na hreczkosieja, na berejtera trochę, na gajowego, ale... do niczego więcej. Prawdę rzekłszy, nie umiem nic. W salonie znajdę się przyzwoicie, jem dobrze, piję gdy potrzeba, ręce mam silne, więcej nic. Lecz to co rękami bez głowy zarobić można, ledwie wyżywi.
Ramionami strząsnął i mówił dalej:
— Wyszedłem z małemi bardzo środkami, które się wyczerpały, z kraju nic mieć nie mogę, żebrać nie umiem. Zapracować tu — rzecz trudna. Biedę klepię.
Jordan słuchając wzdrygnął się jakby po nim mrowie przeszło.
— Tak jest — rzekł — my wszyscy wychowujemy się tak jakbyśmy nigdy wykoleić się nie mieli.