Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sprawę tę nagłego wyprawienia z kraju p. Floryana. Sprzedaż kondyktowa Lasocina, na którą tak mocno nalegano, nie podobała mu się.
Przywiązany niemniej od ojca do Moni, która w jego oczach, na jego rękach wzrosła, niezmiernie tęsknił i niepokoił się o nią, a to mu czarnemi myślami cały horyzont zaciągało.
Gdy Floryan godzinami baraszkował z Cymerowskim, który go oprowadzał po różnych kątach miasta, Jordan brał kapelusz i laskę i ruszał — w świat, gdzie oczy poniosły patrzeć i uczyć się.
W jednej z tych przechadzek po Wielkim ogrodzie, w którego głównej kawiarni — restauracyi (Grosse Wirthschaft) zawsze prawie naówczas ludzi bywało pełno — Jordan siadł przy stoliczku nad szklanką piwa i naprzemiany przysłuchiwał się to szwargotaniu niemców, to odzywającym się dokoła głosom znanej polskiej mowy.
Niekiedy wyraz jakiś dochodzący jego uszu, wprawiał go w drżenie i niepokój.
Znajomości nowych nie robił Klesz i niechętnie je zawiązywał. Tym razem uderzyła go przy sąsiednim stoliku twarz, która mu się znajomą wydała. Mężczyzna siedzący w pewnem oddaleniu, mniej więcej jego wieku, rysów zmęczonych, blady, żółty, równie pilno mu się przypatrywał. Klesz miał najmocniejsze przekonanie, że tego