Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/494

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

brud, lekceważenie wdzięku — wydało się przybywającym niemal miłem. Czuli się tu w domu.
Woń odpowiadała powierzchowności, był to, jeżeli nie dulcis fumus patriae, to wyziew ów pamiętny p. Floryanowi ze wszystkich miasteczek jego prowincyi.
Lasockę i Monię zachwycały kościoły stare, okryte pyłem i mchem wieków, których żadne świętokradzkie restaurowanie nie tknęło; obrazy na zewnątrz ich do ścian poprzylepiane, przed któremi lampki się paliły, ludzie klęcząc na bruku śpiewali. Tu jeszcze Pana Boga, po staremu czczono jawnie, gdy gdziendziej Moloch panował.
Coś poważnego, majestatycznego unosiło się nad tą wspaniałą ruiną stolicy, której ręce ludzkie nie tknęły, jakby nie śmiały jej z królewskich szat wieków odzierać.
Nawet głos dzwonów brzmiał tu inaczej — uroczysty powolny, tęskno, żałobnie a spokojnie.
Grób to był po którym chodziły widma — lecz wspaniały, wielki i piękny. Trzy wieki upłynęły od chwili osierocenia i zgonu, przepłynęły tędy wojny, bohaterowie, klęski, zmienili się ludzie, władze, prądy, a tej epoki prastarej z jej barw nie mogły wywłaszczyć.
Stała jeszcze niemal taką w powadze swej, jaką ją Zygmunt III pożegnał.
Monia, która przez całą drogę czuła się słabą, a kaszel jej się wielce pogorszył, co strudzeniu