Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/461

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie mogąc uciec, niepokojąc się, gorączkując, p. Ksawery wpadł na myśl oryginalną. Postanowił mniemanemu niebezpieczeństwu sam pierwszy stawić czoło, mając je za nieuniknione. Pojechał napowrót do Poznania. Wahał się, myślał — w ostatku jednego dnia wpadł do Bazaru, zapytał o Małdrzyka, kazał mu się oznajmić i wszedł sapiąc, nadęty, zachmurzony do niego.
Niezmiernie zdziwiony, i uradowany razem, bo inaczej sobie to przybycie tłómaczył Małdrzyk, z twarzą rozpromienioną wyszedł naprzeciw gościa.
P. Ksawery przywitał się zimno i zdaleka.
— Słysząc tu o panu — rzekł — ponieważ dalekie powinowactwo nasze rodziny niegdyś łączyło, miałem sobie za obowiązek przyjść się bliżej dowiedzieć, co tu pana sprowadziło?
Pytanie rzucone zimno, ostudziło Małdrzyka, który spokojnie całą swą historyę wygnania opowiedział.
Niedowierzająco jej słuchał p. Ksawery.
— Ubolewam nad tem, że ktoś panu niefortunnie Księztwo doradził — rzekł chłodno. — My tu wszyscy podminowani przez niemców, zrujnowani, z dnia na dzień żyjący, dyszymy ledwie. Bieda nieopisana! Choćby kto chciał być pomocą, nie może. Ziemia niby jest, ale cóż z tej ziemi. Ciąży na niej landszafta, potem dług banku jakiego, wreszcie prywatne dłużki, a lichwiarskie