Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/414

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zdaje, że wiejskie powietrze dla Floryana by lepszem było.
— Powietrze, zapewne, ale podróż?
Doktór odszedł ramionami poruszywszy.
Klesz do zupełnego wyzdrowienia musiał rozmowę stanowczą odłożyć. Tymczasem niespodziane zupełnie zaszły okoliczności, które, jak zobaczymy, plany wszystkie pomięszały.
Monia z panią Lasocką były w swojem mieszkaniu dnia jednego, gdy hałas podobny do tego jaki ich tu powitał po przybyciu wszczął się na dole.
U Małdrzyka Jordan był tylko. Słysząc krzyk portyera i jakby szamotanie się na dole, otworzył drzwi i chciał zejść zobaczyć co się tam stało — gdy na schodach zatęniał chód pośpieszny i mężczyzna czarno zarosły, średnich lat, z wzrokiem gniewnym, rozpychając służbę, która mu drogę zabiegała, wpadł na górę — wprost na Klesza.
Bez namysłu, popatrzywszy na niego, odepchnął i siłą wtargnął do pokoju. Szukał tu kogoś oczyma, a zobaczywszy Floryana, który oparty na kuli stał przy łóżku, zuchwale postąpił ku niemu. Nie zdejmując kapelusza, podparł się w bok.
— A! to waćpan jesteś ten polak, coś mi tu moją narzeczoną zbałamucił?
Jordan przybiegł osłaniając sobą Małdrzyka, ale napastnik go odepchnął.
— A! śliczny mi seduktor! — roześmiał się —